Krople
wody z mokrych włosów spływały najpierw na szyję, a potem na ramiona i
obojczyki, delikatnie łaskocząc skórę w tych miejscach. Było to nawet
przyjemne, ale i lekko denerwujące, toteż wyjąłem puchaty ręcznik z niewielkiej
szafki pomiędzy prysznicem a popsutą przedwczoraj przez Rocky’ego umywalką.
Zacząłem wycierać wilgotną masę potarganych pasm, znaną również pod nazwą
Artystycznego Nieładu, której też sam wolałem używać.
Już miałem zrzucić szlafrok i założyć przygotowane wcześniej ubrania, gdy usłyszałem jakiś hałas za drzwiami łazienki. Po chwili rozległo się pukanie.
- Ross, Ross! – usłyszałem głos Rydel. – Słyszysz? Wyłaź szybko! Ross, ona się budzi! – Poderwałem się jak oparzony i szybkim krokiem skierowałem się do pokoju gościnnego, przy okazji mocniej związując lekko wilgotny szlafrok.
Szczerze mówiąc – nieco bałem się reakcji rodziny, gdy z nieprzytomną i poobijaną dziewczyną na rękach przekroczyłem próg domu. Pierwszy zobaczył nas Ellington, który właśnie wracał do siebie. Zlustrował mnie od stóp do głów, po czym uniósł brwi do góry.
- Coś ty jej zrobił? – powiedział z wyrzutem i lekkim przerażeniem w głosie. Spojrzał na szatynkę. – Była jeszcze taka młoda!
- Nie drzyj się – uciszyłem go gniewnie. - Lepiej daj mi przejść. – Skinął głową i wpuścił mnie do środka, po czym wszedł za mną.
Dziewczyna była tak lekka, że zaczynałem się zastanawiać, czy aby przypadkiem jej kości nie są pneumatyczne. Jednak, mimo niewielkiego ciężaru na rękach, po przestąpieniu dwunastego schodka pod górę odczułem lekkie zmęczenie, toteż, gdy tylko znalazłem się w moim i Rylanda pokoju, delikatnie ułożyłem dziewczynę na moim łóżku, a sam padłem na chwilowo puste posłanie brata.
- Rossy! Co się stało?! – Rydel stanęła w drzwiach, w których po chwili pojawili się pozostali członkowie rodziny z Ellingtonem. – Coś ty jej zrobił?!
Znowu to samo.
- Nic jej nie zrobiłem – to po pierwsze – westchnąłem i poderwałem się do pozycji siedzącej. – A po drugie: uciekała przed kimś, wpadła na mnie, zemdlała, więc ją wziąłem. To tak w skrócie.
Rodzina podeszła do nieprzytomnej dziewczyny, zachowując się nad wyraz cicho i ostrożnie.
- Do jasnej choroby! – jęknęła nagle Delly. – Jak ona w ogóle mogła uciekać? – Z przerażeniem i współczuciem w oczach spojrzała na jej wewnętrzne strony stóp.
Były bardziej poranione niż pozostała część ciała, momentami zdarte aż do krwi. Pomiędzy ranami znajdowały się mocno wbite w skórę odłamki szkła oraz drzazgi. Wzdrygnąłem się z przerażeniem.
- Wyjmę to – zaoferował Ryland i już chciał zbliżyć się do stóp dziewczyny, gdy siostra złapała go za ramię.
- Nie – zaprzeczyła. – Wy, mężczyźni, nie potraficie być delikatni. Ja się tym zajmę.
Rydel kucnęła przy rogu łóżka i ostrożnie, ledwie dotykając szkła opuszkami palców, wyjmowała niektóre większe kawałki, które dało się oddzielić od ciała dziewczyny.
- Wszystko z nią w porządku? – zapytała mama, siadając obok szatynki. Widać było, że martwił ją stan nieznajomej.
Rozłożyłem z bezradnością ręce.
Mama delikatnie pogłaskała jej poraniony policzek zewnętrzną stroną dłoni. Drugą ręką odgarnęła poplątane kosmyki włosów z jej czoła i przyłożyła ją do niego. Przez chwilę miałem złudzenie, że szatynka uśmiechnęła się kącikami ust.
- Powinna iść do lekarza. – Kiwnąłem głową i spojrzałem na mamę.
- Teraz? – zapytałem niepewnie. Westchnęła.
- Byłoby najlepiej, ale…
- Ja ją mogę zawieźć – przerwał Riker. Spojrzeliśmy na niego pytająco.
- Nie żeby coś, bracie, ale trochę bałbym się ją puścić gdziekolwiek z tobą. – Rocky poklepał blondyna po plecach.
- Skoro z Rossem przeżyła, co graniczyło z cudem, to ze mną tym bardziej – odpowiedział pół żartem, pół poważnie. – To jak?
- Tylko że jest pewien problem, który stanowią dokumenty – zauważyła trzeźwo Rydel, powoli wstając. – Nie wiemy o niej nic.
- Czyli mamy czekać, aż się obudzi? A jeśli jakieś zakażenie… - Lekko zadrżałem, wpatrując się w zamknięte powieki dziewczyny. Wyglądała, jakby tylko udawała sen, jednym uchem słuchając naszej rozmowy i od czasu do czasu w jakiś sposób reagując na wypowiadane słowa ot, zwyczajnym drgnieniem ręki na przykład.
- Nie ma gorączki, oddycha, zadrapania i rany zaczęły się już goić. – Mama popatrzyła na skrzepy krwi na twarzy i ramionach szatynki. – Myślę, że… wszystko jest pod kontrolą.
Pod kontrolą, a nie w porządku.
- A jeśli… - zaczął Riker, jednak tata, dotąd milczący, gwałtownie mu przerwał:
- Zaufajmy mamie. – Spojrzał na małżonkę i uśmiechnął się krzepiąco. – Do tej pory nie pożałowałem tej decyzji ani razu.
- No dobrze, tylko co z nią teraz zrobimy? – zapytałem nieco sennie. – Wybaczcie, ale miałem bardzo wyczerpujący i… stresujący dzień. Chciałbym nieco odpocząć.
Rodzina spojrzała na mnie ze zdziwieniem (rodzice, Ryland, Rocky), politowaniem i dezaprobatą (Delly, Riker).
- Mam nadzieję, że nie będziesz zły – zaczęła mama – ale…
- Kanapa. – Szczerze mówiąc, pierwszy raz słyszałem to słowo wypowiedziane ostro i definitywnie. Rocky wskazał ręką drzwi.
- Żartujecie sobie? – jęknąłem. – Z autopsji wiem, że…
- Kanapa – Ellington i Riker zawtórowali Rocky’emu. Spojrzałem na niego wzrokiem mordercy. – Chodź, przy okazji pójdę już do siebie – powiedział ciszej, po czym złapał mnie za ramię i pociągnął w stronę drzwi. – Dobranoc wszystkim.
Rodzina coś mruknęła pod nosem, a ja z Ratliffem powoli wyszedłem z pokoju.
Pokonywaliśmy stopnie w ciszy. Dopiero przy drzwiach wyjściowych Raff zatrzymał się na chwilę.
- Ross?
- Tak? – powiedziałem prawie półprzytomny.
- Ale to na pewno nie ty?
- Serio, Rat? – Zamrugałem kilkakrotnie oczami ze zdziwienia, równocześnie próbując nie zasnąć. – Serio?
Ellington westchnął i poklepał mnie po plecach.
- Wpadnę jutro – powiedział, naciskając błyszczącą pod wpływem lekkiego światła klamkę.
- Jasne. – Ziewnąłem, po czym zamknąłem drzwi i położyłem się na kanapie. Nie miałem czasu na myślenie o tym, jak bardzo ten mebel jest niewygodny; po chwili zasnąłem, czego skutki poznałem przez następne dni. Uwierzcie: bolący kark to nie wszystko. To dopiero początek.
Podczas gdy ja jęczałem z bólu, mama i Rydel dobrze zajmowały się szatynką, tak że jej wygląd uległ niewielkiej, lecz znaczącej poprawie. Mimo że teoretycznie nic nie dolegało dziewczynie, wszyscy w jakimś stopniu drżeli o jej życie. W końcu żeńska część naszej rodziny nie wytrzymała i wezwała Matthiasa, zaprzyjaźnionego lekarza, który ostatecznie upewnił nas o stabilnym stanie zdrowia nieznajomej. Poczułem jakąś wewnętrzną ulgę, gdy to usłyszałem. Czemu? Nie wiem. Wydaje mi się, że po prostu czuję się w jakimś stopniu odpowiedzialny za nią. W końcu to ja ją znalazłem.
Od czterech dni dziewczyna była nieprzytomna. Mama zaczynała już rozważać „wycieczkę” do niedalekiej kliniki, gdy… proszę – szatynka budzi się.
Z trudem przecisnąłem się przez stojącą wokół rozkładanego łóżka rodzinę; jedynie Delly lekko przesunęła się na bok, torując mi drogę do dziewczyny. Na twarzach rodziców i rodzeństwa wymalowane było wyczekiwanie i… napięcie. Wszyscy z ciekawością obserwowali każde drgnienie rzęs, głębszy oddech czy lekkie poruszenie ręki szatynki. W końcu dziewczyna lekko rozchyliła powieki. Powoli mrugała, jakby próbowała się przyzwyczaić do panującego w pomieszczeniu światła.
- Co się dzieje? – zapytała, powoli podnosząc głowę z poduszki i spoglądając po kolei na nasze twarze. W końcu popatrzyła na mnie; uśmiechnąłem się lekko i przyjaźnie, chcąc zrobić jak najlepsze wrażenie na nieznajomej.
Jednak dziewczyna zatrzymała wzrok na mnie, momentalnie zmieniając wyraz twarzy; jej źrenice momentalnie się zwęziły, a wargi, wykrzywione w lekkim, niezauważalnym uśmiechu, zaczęły drżeć, jakby z przerażenia.
- Jack – zaczęła cicho. Jej ton głosu zaczął się momentalnie zmieniać, przechodząc z pełnego niepokoju szeptu do przerażającego i wręcz panicznego krzyku. – Zostaw mnie. Zapłacę tobie i Chuckowi, tylko wypuść mnie! – Oczy dziewczyny się lekko zaszkliły.
Wszyscy spojrzeli na mnie.
- Mówiłem, że to ty! – jęknął Ellington.
- Coś ty zrobił?! – warknął Rocky.
- Jak mogłeś?! – powiedziała Delly z nutą smutku w głosie.
- Kiedy?! – krzyknął Ryland. – Czy… - Jego wypowiedź została zagłuszona przez resztę. Westchnąłem.
Przyznam, że czułem się trochę dziwnie, bo mimo, że nic nie zrobiłem, czułem się… winny.
Popatrzyłem na szatynkę; dziewczyna zmieniła pozycję. Teraz siedziała skulona, oplatając wychudłymi rękami zgięte nogi, lekko chowając twarz w kolanach. Wyglądała na jeszcze bardziej przerażoną niż wcześniej.
Gdy, po kilku sekundach, głosy ucichły, wszystkie spojrzenia powędrowały na mnie. Już otworzyłem usta, gdy niespodziewanie Riker mi przerwał.
- Zaraz… - Zdziwiony popatrzyłem na brata. – Jack? Jaki Jack?
- No właśnie – przytaknąłem, niemrawo się uśmiechając. – Jestem Ross. ROSS. Nie Jack.
Szatynka przez chwilę wpatrywała się w moje oczy. Nagle cały niepokój, który przed chwilą ukazywał tylko przysłowiowy wierzchołek góry lodowej w jej źrenicach, ustąpił miejsca najpierw uldze, następnie zaś wstydowi.
- Ross. Nie Jack – powtórzyła cicho, spuszczając wzrok. Delikatny, różowo-czerwony rumieniec powoli pojawiał się na poranionych policzkach szatynki. – Przepraszam.
- W porządku, nic się nie stało – uśmiechnąłem się do dziewczyny. Nieśmiało odwzajemniła gest.
- Dobrze, że już wszystko wyjaśniliśmy, jednak jest pewna ważna sprawa. – Mama usiadła obok nieznajomej i położyła jej rękę na ramieniu. Szatynka spojrzała na nią pytająco.
- Nie wiemy o tobie zbyt wiele – zaczęła Delly – więc…
- Jak się nazywasz?
- Gdzie mieszkasz?
- Ile masz lat?
- Czym się zajmujesz? – Lawina pytań spływała na lekko zdezorientowaną dziewczynę. Szatynka uśmiechała się lekko, ale widać było, że niewiele rozumie ze zlepku słów mojej rodziny. Przyznam, że wyglądała troszkę zabawnie, stwierdziłem jednak, że nie ma sensu ją męczyć.
- Hej, możecie się uspokoić? – powiedziałem w miarę głośno. Kątem oka wychwyciłem pełne wdzięczności spojrzenie dziewczyny, co jeszcze bardziej upewniło mnie w mojej „teorii”.
Rodzina zignorowała moje słowa. Zdenerwowałem się.
- Hejże, cisza tam! – krzyknąłem i spojrzałem na zdezorientowane twarze bliskich. Chrząknąłem. – Ona nic o nas nie wie.
Zdziwieni spojrzeli na dziewczynę.
- Jesteśmy R5. Naprawdę nas nie znasz? – zapytał Rocky. Dziewczyna przecząco pokiwała głową. – Poważnie? Nie widziałaś żadnych plakatów, billboardów ani ulotek o koncertach? – Kiwnęła.
- To zaraz nas poznasz – powiedział Rat i uśmiechnął się wesoło. Sztucznie poprawił włosy i czarną koszulkę, po czym z poważną miną prezentera zwrócił się do dziewczyny. – Jestem Ellington, ale możesz mówić na mnie Ratliff. – Wyciągnął dłoń w stronę szatynki, która, śmiejąc się, uścisnęła ją. – To Riker, a ten brzydszy za nim nazywa się Rocky. Obok niego znajduje się Rydel, Ross, który zaraz pokaże się nam w bieliźnie lub stroju Adama, gdyż zawiązane sznurki w szlafroku uległy rozluźnieniu i Ryland. Państwo Stormie i Mark są naszymi biologicznymi – a w moim przypadku drugimi – rodzicami. – Lekko zaczerwieniony zacisnąłem szlafrok, zabijając przy tym Ella wzrokiem.
Ratliff przejechał palcami po włosach.
– To tak w skrócie o nas. A ty? Jak się nazywasz?
Szatynka zaśmiała się perliście. Rozbawiona wodziła wzrokiem po naszych twarzach.
- Gabriela – powiedziała w końcu, jednak… coś mi nie pasowało.
- Możesz powtórzyć? – Popatrzyłem w jasnozielone tęczówki szatynki.
- Gabriela. – Podrapałem się w głowę, próbując odgadnąć co jest nie tak.
I nagle mnie olśniło.
Akcent. Mówiła z innym akcentem!
Zdziwił mnie mój opóźniony zapłon. Powinienem był się domyślić już na początku, gdy tylko wypowiedziała słowa skierowane do (nie)mnie. Już wtedy mówiła zbyt… wyraźnie jak na angielski, jednakże teraz wyjątkowo mocno podkreśliła wszystkie głoski.
- Jesteś stąd? – zapytałem ją podchwytliwie; zaprzeczyła ruchem głowy.
No właśnie.
- Więc skąd? – Dziewczyna zakręciła długie pasmo włosów wokół palca.
- Z Polski.
Już miałem zrzucić szlafrok i założyć przygotowane wcześniej ubrania, gdy usłyszałem jakiś hałas za drzwiami łazienki. Po chwili rozległo się pukanie.
- Ross, Ross! – usłyszałem głos Rydel. – Słyszysz? Wyłaź szybko! Ross, ona się budzi! – Poderwałem się jak oparzony i szybkim krokiem skierowałem się do pokoju gościnnego, przy okazji mocniej związując lekko wilgotny szlafrok.
Szczerze mówiąc – nieco bałem się reakcji rodziny, gdy z nieprzytomną i poobijaną dziewczyną na rękach przekroczyłem próg domu. Pierwszy zobaczył nas Ellington, który właśnie wracał do siebie. Zlustrował mnie od stóp do głów, po czym uniósł brwi do góry.
- Coś ty jej zrobił? – powiedział z wyrzutem i lekkim przerażeniem w głosie. Spojrzał na szatynkę. – Była jeszcze taka młoda!
- Nie drzyj się – uciszyłem go gniewnie. - Lepiej daj mi przejść. – Skinął głową i wpuścił mnie do środka, po czym wszedł za mną.
Dziewczyna była tak lekka, że zaczynałem się zastanawiać, czy aby przypadkiem jej kości nie są pneumatyczne. Jednak, mimo niewielkiego ciężaru na rękach, po przestąpieniu dwunastego schodka pod górę odczułem lekkie zmęczenie, toteż, gdy tylko znalazłem się w moim i Rylanda pokoju, delikatnie ułożyłem dziewczynę na moim łóżku, a sam padłem na chwilowo puste posłanie brata.
- Rossy! Co się stało?! – Rydel stanęła w drzwiach, w których po chwili pojawili się pozostali członkowie rodziny z Ellingtonem. – Coś ty jej zrobił?!
Znowu to samo.
- Nic jej nie zrobiłem – to po pierwsze – westchnąłem i poderwałem się do pozycji siedzącej. – A po drugie: uciekała przed kimś, wpadła na mnie, zemdlała, więc ją wziąłem. To tak w skrócie.
Rodzina podeszła do nieprzytomnej dziewczyny, zachowując się nad wyraz cicho i ostrożnie.
- Do jasnej choroby! – jęknęła nagle Delly. – Jak ona w ogóle mogła uciekać? – Z przerażeniem i współczuciem w oczach spojrzała na jej wewnętrzne strony stóp.
Były bardziej poranione niż pozostała część ciała, momentami zdarte aż do krwi. Pomiędzy ranami znajdowały się mocno wbite w skórę odłamki szkła oraz drzazgi. Wzdrygnąłem się z przerażeniem.
- Wyjmę to – zaoferował Ryland i już chciał zbliżyć się do stóp dziewczyny, gdy siostra złapała go za ramię.
- Nie – zaprzeczyła. – Wy, mężczyźni, nie potraficie być delikatni. Ja się tym zajmę.
Rydel kucnęła przy rogu łóżka i ostrożnie, ledwie dotykając szkła opuszkami palców, wyjmowała niektóre większe kawałki, które dało się oddzielić od ciała dziewczyny.
- Wszystko z nią w porządku? – zapytała mama, siadając obok szatynki. Widać było, że martwił ją stan nieznajomej.
Rozłożyłem z bezradnością ręce.
Mama delikatnie pogłaskała jej poraniony policzek zewnętrzną stroną dłoni. Drugą ręką odgarnęła poplątane kosmyki włosów z jej czoła i przyłożyła ją do niego. Przez chwilę miałem złudzenie, że szatynka uśmiechnęła się kącikami ust.
- Powinna iść do lekarza. – Kiwnąłem głową i spojrzałem na mamę.
- Teraz? – zapytałem niepewnie. Westchnęła.
- Byłoby najlepiej, ale…
- Ja ją mogę zawieźć – przerwał Riker. Spojrzeliśmy na niego pytająco.
- Nie żeby coś, bracie, ale trochę bałbym się ją puścić gdziekolwiek z tobą. – Rocky poklepał blondyna po plecach.
- Skoro z Rossem przeżyła, co graniczyło z cudem, to ze mną tym bardziej – odpowiedział pół żartem, pół poważnie. – To jak?
- Tylko że jest pewien problem, który stanowią dokumenty – zauważyła trzeźwo Rydel, powoli wstając. – Nie wiemy o niej nic.
- Czyli mamy czekać, aż się obudzi? A jeśli jakieś zakażenie… - Lekko zadrżałem, wpatrując się w zamknięte powieki dziewczyny. Wyglądała, jakby tylko udawała sen, jednym uchem słuchając naszej rozmowy i od czasu do czasu w jakiś sposób reagując na wypowiadane słowa ot, zwyczajnym drgnieniem ręki na przykład.
- Nie ma gorączki, oddycha, zadrapania i rany zaczęły się już goić. – Mama popatrzyła na skrzepy krwi na twarzy i ramionach szatynki. – Myślę, że… wszystko jest pod kontrolą.
Pod kontrolą, a nie w porządku.
- A jeśli… - zaczął Riker, jednak tata, dotąd milczący, gwałtownie mu przerwał:
- Zaufajmy mamie. – Spojrzał na małżonkę i uśmiechnął się krzepiąco. – Do tej pory nie pożałowałem tej decyzji ani razu.
- No dobrze, tylko co z nią teraz zrobimy? – zapytałem nieco sennie. – Wybaczcie, ale miałem bardzo wyczerpujący i… stresujący dzień. Chciałbym nieco odpocząć.
Rodzina spojrzała na mnie ze zdziwieniem (rodzice, Ryland, Rocky), politowaniem i dezaprobatą (Delly, Riker).
- Mam nadzieję, że nie będziesz zły – zaczęła mama – ale…
- Kanapa. – Szczerze mówiąc, pierwszy raz słyszałem to słowo wypowiedziane ostro i definitywnie. Rocky wskazał ręką drzwi.
- Żartujecie sobie? – jęknąłem. – Z autopsji wiem, że…
- Kanapa – Ellington i Riker zawtórowali Rocky’emu. Spojrzałem na niego wzrokiem mordercy. – Chodź, przy okazji pójdę już do siebie – powiedział ciszej, po czym złapał mnie za ramię i pociągnął w stronę drzwi. – Dobranoc wszystkim.
Rodzina coś mruknęła pod nosem, a ja z Ratliffem powoli wyszedłem z pokoju.
Pokonywaliśmy stopnie w ciszy. Dopiero przy drzwiach wyjściowych Raff zatrzymał się na chwilę.
- Ross?
- Tak? – powiedziałem prawie półprzytomny.
- Ale to na pewno nie ty?
- Serio, Rat? – Zamrugałem kilkakrotnie oczami ze zdziwienia, równocześnie próbując nie zasnąć. – Serio?
Ellington westchnął i poklepał mnie po plecach.
- Wpadnę jutro – powiedział, naciskając błyszczącą pod wpływem lekkiego światła klamkę.
- Jasne. – Ziewnąłem, po czym zamknąłem drzwi i położyłem się na kanapie. Nie miałem czasu na myślenie o tym, jak bardzo ten mebel jest niewygodny; po chwili zasnąłem, czego skutki poznałem przez następne dni. Uwierzcie: bolący kark to nie wszystko. To dopiero początek.
Podczas gdy ja jęczałem z bólu, mama i Rydel dobrze zajmowały się szatynką, tak że jej wygląd uległ niewielkiej, lecz znaczącej poprawie. Mimo że teoretycznie nic nie dolegało dziewczynie, wszyscy w jakimś stopniu drżeli o jej życie. W końcu żeńska część naszej rodziny nie wytrzymała i wezwała Matthiasa, zaprzyjaźnionego lekarza, który ostatecznie upewnił nas o stabilnym stanie zdrowia nieznajomej. Poczułem jakąś wewnętrzną ulgę, gdy to usłyszałem. Czemu? Nie wiem. Wydaje mi się, że po prostu czuję się w jakimś stopniu odpowiedzialny za nią. W końcu to ja ją znalazłem.
Od czterech dni dziewczyna była nieprzytomna. Mama zaczynała już rozważać „wycieczkę” do niedalekiej kliniki, gdy… proszę – szatynka budzi się.
Z trudem przecisnąłem się przez stojącą wokół rozkładanego łóżka rodzinę; jedynie Delly lekko przesunęła się na bok, torując mi drogę do dziewczyny. Na twarzach rodziców i rodzeństwa wymalowane było wyczekiwanie i… napięcie. Wszyscy z ciekawością obserwowali każde drgnienie rzęs, głębszy oddech czy lekkie poruszenie ręki szatynki. W końcu dziewczyna lekko rozchyliła powieki. Powoli mrugała, jakby próbowała się przyzwyczaić do panującego w pomieszczeniu światła.
- Co się dzieje? – zapytała, powoli podnosząc głowę z poduszki i spoglądając po kolei na nasze twarze. W końcu popatrzyła na mnie; uśmiechnąłem się lekko i przyjaźnie, chcąc zrobić jak najlepsze wrażenie na nieznajomej.
Jednak dziewczyna zatrzymała wzrok na mnie, momentalnie zmieniając wyraz twarzy; jej źrenice momentalnie się zwęziły, a wargi, wykrzywione w lekkim, niezauważalnym uśmiechu, zaczęły drżeć, jakby z przerażenia.
- Jack – zaczęła cicho. Jej ton głosu zaczął się momentalnie zmieniać, przechodząc z pełnego niepokoju szeptu do przerażającego i wręcz panicznego krzyku. – Zostaw mnie. Zapłacę tobie i Chuckowi, tylko wypuść mnie! – Oczy dziewczyny się lekko zaszkliły.
Wszyscy spojrzeli na mnie.
- Mówiłem, że to ty! – jęknął Ellington.
- Coś ty zrobił?! – warknął Rocky.
- Jak mogłeś?! – powiedziała Delly z nutą smutku w głosie.
- Kiedy?! – krzyknął Ryland. – Czy… - Jego wypowiedź została zagłuszona przez resztę. Westchnąłem.
Przyznam, że czułem się trochę dziwnie, bo mimo, że nic nie zrobiłem, czułem się… winny.
Popatrzyłem na szatynkę; dziewczyna zmieniła pozycję. Teraz siedziała skulona, oplatając wychudłymi rękami zgięte nogi, lekko chowając twarz w kolanach. Wyglądała na jeszcze bardziej przerażoną niż wcześniej.
Gdy, po kilku sekundach, głosy ucichły, wszystkie spojrzenia powędrowały na mnie. Już otworzyłem usta, gdy niespodziewanie Riker mi przerwał.
- Zaraz… - Zdziwiony popatrzyłem na brata. – Jack? Jaki Jack?
- No właśnie – przytaknąłem, niemrawo się uśmiechając. – Jestem Ross. ROSS. Nie Jack.
Szatynka przez chwilę wpatrywała się w moje oczy. Nagle cały niepokój, który przed chwilą ukazywał tylko przysłowiowy wierzchołek góry lodowej w jej źrenicach, ustąpił miejsca najpierw uldze, następnie zaś wstydowi.
- Ross. Nie Jack – powtórzyła cicho, spuszczając wzrok. Delikatny, różowo-czerwony rumieniec powoli pojawiał się na poranionych policzkach szatynki. – Przepraszam.
- W porządku, nic się nie stało – uśmiechnąłem się do dziewczyny. Nieśmiało odwzajemniła gest.
- Dobrze, że już wszystko wyjaśniliśmy, jednak jest pewna ważna sprawa. – Mama usiadła obok nieznajomej i położyła jej rękę na ramieniu. Szatynka spojrzała na nią pytająco.
- Nie wiemy o tobie zbyt wiele – zaczęła Delly – więc…
- Jak się nazywasz?
- Gdzie mieszkasz?
- Ile masz lat?
- Czym się zajmujesz? – Lawina pytań spływała na lekko zdezorientowaną dziewczynę. Szatynka uśmiechała się lekko, ale widać było, że niewiele rozumie ze zlepku słów mojej rodziny. Przyznam, że wyglądała troszkę zabawnie, stwierdziłem jednak, że nie ma sensu ją męczyć.
- Hej, możecie się uspokoić? – powiedziałem w miarę głośno. Kątem oka wychwyciłem pełne wdzięczności spojrzenie dziewczyny, co jeszcze bardziej upewniło mnie w mojej „teorii”.
Rodzina zignorowała moje słowa. Zdenerwowałem się.
- Hejże, cisza tam! – krzyknąłem i spojrzałem na zdezorientowane twarze bliskich. Chrząknąłem. – Ona nic o nas nie wie.
Zdziwieni spojrzeli na dziewczynę.
- Jesteśmy R5. Naprawdę nas nie znasz? – zapytał Rocky. Dziewczyna przecząco pokiwała głową. – Poważnie? Nie widziałaś żadnych plakatów, billboardów ani ulotek o koncertach? – Kiwnęła.
- To zaraz nas poznasz – powiedział Rat i uśmiechnął się wesoło. Sztucznie poprawił włosy i czarną koszulkę, po czym z poważną miną prezentera zwrócił się do dziewczyny. – Jestem Ellington, ale możesz mówić na mnie Ratliff. – Wyciągnął dłoń w stronę szatynki, która, śmiejąc się, uścisnęła ją. – To Riker, a ten brzydszy za nim nazywa się Rocky. Obok niego znajduje się Rydel, Ross, który zaraz pokaże się nam w bieliźnie lub stroju Adama, gdyż zawiązane sznurki w szlafroku uległy rozluźnieniu i Ryland. Państwo Stormie i Mark są naszymi biologicznymi – a w moim przypadku drugimi – rodzicami. – Lekko zaczerwieniony zacisnąłem szlafrok, zabijając przy tym Ella wzrokiem.
Ratliff przejechał palcami po włosach.
– To tak w skrócie o nas. A ty? Jak się nazywasz?
Szatynka zaśmiała się perliście. Rozbawiona wodziła wzrokiem po naszych twarzach.
- Gabriela – powiedziała w końcu, jednak… coś mi nie pasowało.
- Możesz powtórzyć? – Popatrzyłem w jasnozielone tęczówki szatynki.
- Gabriela. – Podrapałem się w głowę, próbując odgadnąć co jest nie tak.
I nagle mnie olśniło.
Akcent. Mówiła z innym akcentem!
Zdziwił mnie mój opóźniony zapłon. Powinienem był się domyślić już na początku, gdy tylko wypowiedziała słowa skierowane do (nie)mnie. Już wtedy mówiła zbyt… wyraźnie jak na angielski, jednakże teraz wyjątkowo mocno podkreśliła wszystkie głoski.
- Jesteś stąd? – zapytałem ją podchwytliwie; zaprzeczyła ruchem głowy.
No właśnie.
- Więc skąd? – Dziewczyna zakręciła długie pasmo włosów wokół palca.
- Z Polski.
***
Jakiś dziwny ten
rozdział. Mam wrażenie, że im dalej brnę tą historią, tym bardziej osobliwie
się robi. No nic.
Nie wiem kiedy pojawi się następny rozdział, ale najprawdopodobniej za dwa tygodnie. Mam masę nauki. Ten tydzień będzie straszny. :c
Mam też taką małą prośbę: jeśli ktoś to czyta, to niech się ujawni. Oczywiście nie musi, ale miło by było, gdyby zostawił po sobie jakiś ślad. ;)
To do kolejnego ROSSdziału.
Nie wiem kiedy pojawi się następny rozdział, ale najprawdopodobniej za dwa tygodnie. Mam masę nauki. Ten tydzień będzie straszny. :c
Mam też taką małą prośbę: jeśli ktoś to czyta, to niech się ujawni. Oczywiście nie musi, ale miło by było, gdyby zostawił po sobie jakiś ślad. ;)
To do kolejnego ROSSdziału.
Gdzie się pojawił mój zajebisty komentarz
OdpowiedzUsuńT____T
Dzisiaj chciałam Ci dodać komentarz. Nie w sobotę. Dzisiaj. Okay? Nie oceniaj mnie! Tak. :') To ten... Czo ja tam mogę powiedzieć? Zaskoczyłaś mnie tym, że jest z Polski. Ale pozytywnie. Większości osób kojarzy się to pewnie z tymi nieudanymi pseudo-pisarkami, które myślą że są fajne, a tak naprawdę nie są. Ty jednak należysz do tej mniejszej grupy osób czyli takiej, która umie pisać. Ba! Pisze wręcz genialnie! Dziewczyno uwielbiam cie no, jak ja wyczymam te dwa tygodnie ;_; A ten fragment ze szlafrokiem wygrał wszystko. Serio. XD Komentarz w kompletnej rozsypce. Czemu? Bo nie spałam całą noc. XD Bez sensu... W nocy nie spałam, ale rano zasnęłam i gniłam do 11. Tag, lans na to że nie poszłam do szkoły. 8| To ten, komentarz robi się coraz głupszy, więc ja się może już pożegnam. Helou wienc! 8)))
UsuńW internecie nic nie ginie C:
No ja myślę.
UsuńTeraz jest git, mogę wracać do opowiadania do szkoły.